11.05.2019 odbyła się pierwsza edycja nowego festiwalu rumowego – Show Rum Warsaw organizowana przez Tudor House, czyli organizatora Whisky Live Warsaw.

Rumy w końcu zawitały do Warszawy. Wygląda na to, że Jarosław Buss wraz ze swoją ekipą pozazdrościli organizatorom wrocławskiego Rum Love Festiwal i postanowili, zresztą bardzo słusznie, rozszerzyć portfolio festiwalowe o zupełnie poboczny projekt w stosunku do Whisky Live Warsaw, czyli Show Rum Warsaw.

Znając już festiwalowe doświadczenie Tudora można się było spodziewać, że będzie już sprawdzone miejsce, a także organizacyjnie i promocyjnie nie będzie można nic zarzucić. Oczywiście sprawdzona formuła wcale się nie musi przekładać na nowy format, ciężko przy pierwszej edycji było oczekiwać wydarzenia takiej wielkości jak WLW, a i jakieś niedociągnięcia też mogą wystąpić.

Już jakiś czas temu zauważyliśmy, że pierwsze edycje festiwali dzielą się na fajne, kameralne, zorientowane na największych fanów imprezy oraz na kompletne klapy. Z dużym sentymentem wspominamy pierwsze edycje Rum Love czy Whisky & Friends i przed rozpoczęciem Show Rum 2019 żywiliśmy nadzieję, że ten festiwal też będzie właśnie taki.

 

Miejsce

Festiwal od początku miał odbywać się w praskim Koneserze, ale w innej niż Whisky Live Warsaw lokacji. Można się było spodziewać, że duża przestrzeń eventowa Laboratorium, która gościła w zeszłym roku WLW będzie za duża dla nowego festiwalu. Dało się zresztą odnieść wrażenie, że do ostatniej chwili było kilka wariantów. W końcu stanęło na niezagospodarowanej jeszcze do końca przestrzeni na parterze hotelu Moxy. Na cały festiwal składał się ciąg pomieszczeń wzdłuż  tarasu z widokiem na starą Pragę. Główna przestrzeń festiwalowa to były raptem dwie sale z około 20 stoiskami. Do tego sklepik festiwalowy, sala masterclasów, strefa chillout ze sceną pod dachem, taras i strefa chillout/strefa cygarowa na świeżym powietrzu. Jak komuś było mało, to zawsze w odwodzie pozostawał plac koneresa i inne zaułki starej fabryki. Pogoda na szczęście wyjątkowo dopisała i taras oraz trawnik przy strefie cygarowej cieszyły się sporym powodzeniem. Sama główna przestrzeń ze stoiskami była jednak dość szara i monotonna. Wystawcy zadbali o dość różnorodne stoiska i nie było charakterystycznej dla WLW płyty paździeżowej, ale przestrzeń pomiędzy była jałowa. Z rozmów z ludźmi dało się wyłowić, że spodziewali się kolorów, palm i skąpo odzianych hostess. Jak dla nas, to faktycznie na następny raz dobrze by było postawić trochę donic z jakimiś palmowcami/arekowcami żeby trochę przełamać ten szary beton, ale wiadomo że to szczegóły. Sporą niedogodnością był natomiast brak toalet w obrębie festiwalu. Festiwalowicze musieli korzystać z toalet hotelu do którego przyklejony był festiwal. Po godzinie 22.00 ten stan rzeczy zauważalnie zaczął przeszkadzać administracji i ochronie hotelu. To był chyba największy problem festiwalu, ale rozumiem, że to wynik zawirowań z miejscem. Pewną niedogodnością był też brak szatni. Mimo że jak wspomnieliśmy pogoda dopisała, to jednak czający się za rogiem zimni ogrodnicy sprawili, że część ludzi musiała biegać cały dzień z kurtką pod pachą.

Dużym plusem był czas trwania imprezy. Organizatorzy dali nam całe 12 godzin, od 12:00 do 24:00. To w zupełności wystarczyło żeby się zapoznać ze wszystkim, co oferował festiwal i chyba po raz pierwszy możemy stwierdzić, że nie było za mało czasu i udało się odwiedzić wszystkie stoiska.

O standardach, które wypracował Tudor przez tyle lat, też nie ma co za bardzo pisać. Jak zwykle dostaliśmy bardzo dobrą smycz (inne festiwale niech biorą przykład!), kieliszek, było pod dostatkiem wody w dystrybutorach, dzbankach i butelkowanej, a nawet darmowa cola jakby ktoś jednak wolał sobie zrobić cuba libre z single caskowym Foursquare 😉

 

Rumy

Jak już wcześniej wspomniałem festiwal nie był duży, choć te 20+ stoisk było całkiem solidnie zastawionych. Szczególnie druga, mniejsza sala oferowała bardzo dużo nieznanych i ciekawych rzeczy. Większa sala w sumie też nie świeciła pustkami, bo samo stoisko The Last Port oferowało tyle, że mogłoby samodzielnie „wyżywić” gości.

Nam szczególnie przypadł do gustu fakt, że zostało zaoferowane sporo fajnych, całkiem wiekowych i wysokojakościowych rumów w cenie biletu. Zupełnie bez kuponów można było wypić np. kilka Foursquare, stare rocznikowe Malteco i całkiem pokaźną ilość edycji overpoof (cask strength jak ktoś woli po szkocku). Dramy na kupony także były wycenione bardzo po ludzku i zdecydowaną większość dało się spróbować za 5-10zł, a największe, pojedyncze sztosy od Last Port przekraczały 20zł i kończyły się na 40zł (Caroni, Foursquare, Long Pond).

Tutaj też jednak niestety daje się zauważyć pewien trend, który niepokoi nas już od kilku festiwali. Tak jak stoiska leżące w gestii organizatora lub blisko z nim związane oferowały bardzo dużo albo i nawet wszystko w cenie, tak stoiska dużych marek miały plakietki z cenami na prawie wszystkim, co było już trochę bardziej zabarwione na brązowo. A czasem było jeszcze gorzej. To jest po prostu żenada, że firmy mające spore budżety na promocję na takich imprezach biorą pieniądze za spróbowanie flachy, którą można kupić w Lidlu za mniej niż 100zł. Tym bardziej tutaj należą się brawa J.Bussowi i Tudor za wygospodarowanie sporej liczby różnorodnych i dobrych rzeczy do spróbowania w cenie biletu.

A co było do wypicia? Zapraszamy na nasz tradycyjnym przegląd stoisk 😉

Właściwie naprzeciw głównych drzwi wejściowych mamy niewielkie stoisko organizatorskie. Panuje tu trochę miszmasz, bo mamy zarówno Kavalana (z beczki po rumie oczywiście), rum Motörhead, dominikańskie rumy Kirk & Sweeney, oraz Aikan – whisky przewożoną na Martynikę i tam leżakowaną w beczce po tamtejszych rumach. I od niej – za namową pana Jarka – zaczęliśmy. Mimo że na papierze dziwactwo, to w praktyce okazała się to całkiem przyzwoita whisky: delikatna, nieco rumowa, gładka. Podobnie Motörhead miło nas zaskoczył, co nas zdziwiło, bo whisky z tej stajni była, no… taka sobie. Rum tymczasem atakował nieprzesadną słodyczą i nawet grubym ciałem. Nuty herbaciane, czekoladowe, orzechowe. Warto nadmienić że jest to Dominikana w wieku około 8 lat. Ocena, podobnie jak i w przypadku Aikan, okolice 3,5/10. Dużo więcej obiecywaliśmy sobie po trzech (również dominikańskich) Kirk&Sweeney. Kuszące wysokimi oznaczeniami wieku, niestety nie sprostały oczekiwaniom. Wszystkie trzy były cienkie, wyczuwalnie dosładzane i dopiero w najstarszym, z oznaczeniem „23” pojawiał się jakiś nieco mocniejszy wpływ drewna.

U wystawcy obok zaczęliśmy od znanego z Katowic Constellation’s Rum: Orion. Oriona co prawda w maju już na niebie nie widać, ale rum o tej samej nazwie potwierdził swoją wysoką jakość. Są te warsztaty, wytrawność i wszystkie inne motywy za które cenimy wysokoestrowe rumy. Zaraz potem przeskakujemy na przeciwny biegun za sprawą Centenario 9 – rumu lekkiego, podstawkowego, słodkiego. W sumie dobry do beznamiętnego żłopania. Nic nie przeszkadza, wchodzi jak złoto i smaczy. Za namową miłej pani wystawcy z Wenezueli wzięliśmy jeszcze drama rumu Jaguar o oszałamiającym woltoprocentażu wynoszącym 65%. Raczej rozczarowanie, choć dla każdego z nas z innych powodów – dla mnie zbyt pikantny, dla Radka z kolei za mało chamski 😉  Były także rumy z „kanarów” z destylarni Aldea mieszczącej się na wyspie La Palma doskonale nam znane z pierwszej edycji Rum Love. Butelek było tu oczywiście dużo więcej, ale idziemy dalej, żeby się nie poskładać już przy drugim stoisku.

The Last Port. Stoisko wygrywające w przedbiegach pod względem zarówno ilości jak i jakości prezentowanych rumów. To tutaj pojawiały się poszukiwane przez rumowych zapaleńców Caroni, Long Pondy i inne limitowane Foursquary. W cenie biletu likierowate Bumbu i kilka innych młodzieniaszków. Nauczeni doświadczeniem, że rzeczy szczególnie ciekawe należy raczej brać na wynos do spokojnej późniejszej degustacji, wzięliśmy tu bodaj kilkanaście sampli (a i tak ciekawiło nas dużo więcej). Także materiał na najbliższą degustację rumów mamy zapewniony. Z rzeczy szczególnie wartych uwagi będą to widoczny powyżej Foursquare Destino (zeszłoroczna wersja Principia jest bodaj najlepszym rumem jaki piliśmy w ogóle), oraz kilka rumów wysokoestrowych o zawartości estrów rzędu 1500 gramów na hektolitr (tak hołubiony przez nas na festiwalu Whisky & Friends Hampden miał ledwie ~500).

 

Przenosimy się na małą salkę. Tu na wejściu mamy stoisko z premierowymi w Polsce rumami japońskimi. Biały rum robiony jest na modłę francuską, a więc taki agricole ze wszystkimi tego konsekwencjami – nuty pomidoróweczki natychmiast przenoszą skojarzenia raczej do maminej kuchni niż na festiwal rumu, choć zdecydowanie ma to swój urok. Do spróbowania także edycja 5 letnia, która w gorącym klimacie Okinawy szybko straciła te nuty pomidorowe. Zaczęły się za to pojawiać akcenty charakterystyczne dla japońskich whisky – liczi, ogórki, papaje i tym podobne ulotne, tropikalne aromaty. W smaku niestety solidny zjazd na ziemię (a więc ponownie analogia do japońskich whisky 😉 ). Czuć że młodo, a na dodatek na finiszu atakuje nieprzyjemna nuta amalgamatu dentystycznego. Nie wiemy jak te rumy plasują się cenowo, ale warto się przyglądać kolejnym wypustom z tej destylarni.

Zaraz obok dwie marki na jednym stoisku – Rum Sixty Six, oraz Dead Man’s Fingers. Te drugie to mające pojawić się niedługo szerzej infuzowane rumy białe. Był smak kawowy, kokosowy i klasyczny spiced. Kokosowy bardzo polecam jako zamiennik Malibu do pinacolady. Przy cenie rzędu 70zł i ponad dwa razy wyższej mocy wychodzi zdecydowanie ekonomiczniej. No i na butelkę jakoś tak się przyjemniej patrzy.

O wiele konkretniejsze degustacyjnie były jednak rumy Sixty Six. Pod tą nazwą kryje się znany i lubiany Foursquare. Już najmłodsza edycja 6 letnia jest przyjemnie liźnięta drewnem, porządnie waniliowa, gruba, przyprawowa. Wersja 12yo „Family Reserve” jeszcze bardziej idzie w tę stronę – więcej drewna, mniej słodyczy, można by już konkretnie podegustować. Na koniec 12yo w wersji w mocy beczki i jest to… 12yo w mocy beczki 😉 czyli to samo tylko intensywniej, mocniej i niestety z nutką gryzącego alkoholu. Z jednej strony piło się lepsze Foursquare. Z drugiej, są to dość przystępnie wycenione rumy które są obiektywnie rzecz biorąc naprawdę dobre.

La Casa del Rum to niezależny włoski dystrybutor, kupażujący rumy z różnych krajów. Tak, to było jedno z tych stoisk gdzie za kontuarem stali nie marketingowcy, a ludzie mający prawdziwego zajoba na punkcie rumu, a za nieszczególnie wyróżniającymi się etykietami, kryła się prawdziwa jakość. Spędziliśmy tu naprawdę dużo czasu; głównie na dyskusjach. Wypić jednak też się udało: wszystkie rumy bardzo wysokiej jakości, mimo że zazwyczaj były nieprzesadnie stare. Nawet w zwykłym rumie białym i złotym było co podegustować; nawet one zostały jak widać zestawione z nieprzypadkowych składników i z myślą o określonym efekcie końcowym. Sample wzięte, więc co ciekawsze pozycje będą sprawdzone w degustacji rumów. Tymczasem krótkie notki z festiwalu:

St. Quentin 42% – rum złoty, przeznaczony do drinków, ale już daje się spokojnie pić samo. Daje fajnym estrem. Całosć dość lekka, zielona. Dobre.

LCDR Jamaica, Barbados, Trynidad – łagodny z nutami cytrusowymi gdzie potem przebija się młody Hampden. Ciekawa kompozycja.

LCDR Nicaragua, Trynidad, Guatemala – czysty, przyjemny, trochę się przebija jakby coś z agricole.

LCDR Barbados 8yo – za etykietą kryje się Foursquare. Czuć wysoką jakość, normalnie stara szkoła. Mocno burbonowy, przyprawowy z umiarkowaną słodyczą i akcentem wanilii.

Znane z kilku poprzednich edycji stanowisko rumów Malteco i Malecon pojawiło się również na Show Rum Warsaw. Kilkanaście pozycji, nieraz naprawdę starych. Wszystko do spróbowania w cenie biletu. O takie stoiska nic nie robiłem. Zaczęliśmy od wertykalnej degustacji lżejszych Malteco – od najmłodszej „5” aż po „25” i edycję 1990. Tu nawet najmłodsza piątka dawała radę, nie waliła wódą i niemożna się było za bardzo do czego czepić. Dziesiątka nieco świeższa, nadal słodka i z nutą cytrusową. W „15” wchodzą już jakieś dęby i przyprawy, słodycz cofa się na drugi plan. Na pierwszy plan wraca z kolei w edycji „20”, by w najstarszej „25” ustąpić pola nutom kawowym i ponownie dębinie. Na deser jeszcze edycja rocznikowa z 1990. Tu dominują nuty floralne, jest dość wytrawnie. W „25” jest więcej drewna i słodyczy, ale tu jest bardziej kompleksowo i grubo.

Konkretniejsze Malecon również było wystawione w wielu edycjach. Tu z edycji vintage dostępne były 1987 i 1985. Młodsza z nich zaskakuje gładkością i kremowością. Jakby Jezusek bosą stópką po gardziołku przeszedł jak to zwykliśmy w takich sytuacjach mawiać. Łączy delikatność z treściwością, lecz jeszcze lepszy był rocznik 1985. Motywy orzechowe i białe pieprze dominują, choć finezyjne niuanse wypadałoby raczej wyłapywać w domu przez przynajmniej kwadrans, a nie wśród coraz bardziej podpitych ludzi w 3 minuty.

Właściwie jedynym stricte whiskowym stoiskiem na Show Rum Warsaw było to Teelinga, przy czym tu też zadbano aby pojawiły się jedynie edycje leżakowane (bądź finiszowane) w beczkach po rumach.

Następne stoisko nieco odmienne, bo prezentujące tylko jeden alkohol – rum Canuto z Ekwadoru. Mnóstwo ozdób, namiastka foodpairingu w postaci kostek gorzkiej czekolady, a jak sam rum? Klasyczny styl hiszpański: lekki, smukły, dość słodki. Toffi, czekolada, jakieś orzechy. W porządku, natomiast nie porywa.

Pierwszy raz na warszawskiej festiwalowej ziemi pojawił się Leszek Wędzicha i jego dobrze znane z Wrocławia stoisko z Cachaçą. Tym razem zamiast freakowych cachaç leżakowanych w dziwnych beczkach było dość klasycznie i w niektórych przypadkach już dość wiekowo. Było tego sporo, ale w pamięć zapadło nam szczególnie kilka sztuk. Na początek dostaliśmy  Companheira Extra Premium, bardzo gładką, słodką, waniliową i dość starą cachacę leżakowaną w białym dębie. Przyjemna choć już nie z tak dużym wpływem drewna była cachaca Pardin leżakowana w trzech rodzajach drewna: Dąb, Amburana i Jequitibá. Kulminacją była Cachaçą Havana, bardzo rzadka i już o dwucyfrowym wieku. 10 lat w gorącej Brazylii to całkiem sporo i to czuć. Charakter trzcinowego bimberku został tutaj zatracony zupełnie, można by ją przyrównać do czegoś pomiędzy kilkuletnim rumem agricole a jakąś młodą i trawiastą whisky z lowlands. Oprócz cachaçy była także charanda, czyli trzcinówka z Meksyku, a konkretnie El Tarasco Anejo. Dobra, gładka słodka, kojarząca się z lekkimi hiszpańskimi rumam ( na pewno nie była troszkę dosładzana?).

Dalej Andaluzja, czyli Luis Felipe. Doskonała brandy była największym zaskoczeniem i najlepszą malternatywą jesiennego Whisky Live. Potwierdziła później swoją wysoką jakość w naszej wewnętrznej degustacji brandy de jerez gdzie nieznacznie ustąpiła najlepszym i najstarszym z nich. Bardzo nas cieszy że pojawiła się ponownie. Polecamy tę pozycję. Pojawił się też rum Ron del Rey. Jest to pozycja o tyle ciekawa, że jest to karaibski rum który leżakuje w Hiszpanii w beczkach po brandy Luis Felipe.

Obok rumy Saison, a więc kolejna europejska pracownia mieszanek. Rumy pochodzą z Jamajki, Barbadosu i Trynidadu. Na poszczególnych wyspach leżakują przez kilka lat, po czym są przewożone do Francji, gdzie zestawia się je w odpowiednich proporcjach, a następnie poddaje się finiszowaniu w beczkach z francuskiego dębu. Mamy próbkę, przetestujemy niebawem. Nam tutaj szczególnie smakowała wersja 7yo Trynidad, pewnie za sprawą trochę grubszego smaku osiągniętego dzięki 48%.

Dalej A.H.Riise czyli Dania i najbardziej kojarzone z marką ciężkie, toporne rumy Navy. Nowością i ciekawostką były zaprezentowane pozycje finiszowane, dość głakie, lżejsze i nawet można powiedzieć, że eleganckie jak na toporne navy. Radek oczywiście preferował wersję Navy Strenght (co prawda miała 55% zamiast klasycznego 57% gunpowder proof) gęstą, mocną i troche dającą alkoholem po języku, ale przyjemnie wulgarną.

Rum & Cane to kolejna lubiana przez nas marka. Lubiana za sprawą wysokiej jakości blendów rumowych, których mogliśmy uświadczyć także na Rum Love. Niezmiennie najbardziej smakował nam British West Indies XO, czyli mieszanka rumów z Barbadosu i Trynidadu (choć w smaku raczej Jamajka i Gujana ;), czyli nasze ulubione wysokoestrowe klimaty. ). Oprócz tego nowością była wersja Six Saints z beczek po Madeirze.

La Maison du Rhum, które wbrew pozorom nie ma nic wspólnego ze słynnym La Maison du Whisky. To zbrodnia ze na to stoisko przyszliśmy dopiero w okolicach 21. W bardzo dobrej cenie 5-10zł można tu było spróbować (lub wziąć na wynos 😉 ) wyselekcjonowanych rumów z różnych krajów. Kilka się naprawdę wyróżniało. Nie będę ukrywał, ze na tym etapie festiwalu kubki smakowe nie pracowały nam już należycie dobrze, więc jakieś konkretniejsze notki pojawią się po naszej wewnętrznej degustacji rumów.

Ładne stoisko Bacardi oferowało kilka pozycji. Wszystkie niestety dość podstawowe i wszystko, co było powyżej Bacardi 4yo było dodatkowo płatne. Spróbowaliśmy rumu Santa Teresa i poszliśmy dalej. Pod cygaro i na lodzie pewnie się nada, degustacyjnie taki se.

 

Na koniec jeszcze Havana Club Seleccion de Maestros. Nie spodziewaliśmy się jakiegoś objawienia, ale strasznie chcieliśmy odhaczyć tę pozycję. I faktycznie, okazało się że to po prostu taki trochę gładszy rumowaty rumek. Havana 7yo zdecydowanie bije to relacją ceny do jakości.

Po przeglądzie stoisk czas na wnioski, tylko jeszcze rozchodniaczek…

-Dobre?

-No dobre.

-To lej pan.

-Z drugiej strony na tamtym stoisku leją porcje w wymiarze blogerskim.

-Idziem tam.

Porcja w wymiarze blogerskim.

Wnioski

Liczyliśmy na uroczą i kameralną pierwszą edycję i dokładnie to dostaliśmy. Stosunkowo niewielka liczba stoisk uginała się od rumu i w cenie biletu można było dostać nadspodziewanie dużo bardzo dobrych rzeczy, a  wydać pieniądze też było na co. To zdaje się jakby pokazywać, że nie ma co na siłę wyciskać pieniędzy z biednych festiwalowiczów, bo sami z nich z chęcią wyskoczą. Rzeczy w cenie było tak dużo, że bardzo skutecznie zachęciły nas do wydania więcej niż zwykle na kupony. Brzmi jak paradoks, ale tak właśnie było. Bardzo to miła odskocznia od festiwali whisky na których niedługo w cenie wejściówki będzie tylko woda, a patrząc na ceny dramów człowiek ma ochotę iść raczej do domu niż po kupony. Tu najpierw dobrze się rozkręciliśmy smacznymi rzeczami w cenie biletu, a potem co chwilę chodziliśmy dokupić kupony, bo przecież tyle rzeczy w dobrej cenie. Polityka cenowa różnych wystawców to też jest temat na oddzielną dyskusję i zagadnieniu ile wartościowych rzeczy można dostać w cenie u danego wystawcy trzeba się przyjrzeć bliżej na którymś z następnych festiwali (#wceniebiletuchallenge).

Samo miejsce jak i organizacja były na bardzo wysokim poziomie, do którego zresztą Tudor House nas przyzwyczaił już przy okazji ostatniego WLW. Toaletowa wpadka dała się we znaki, ale to chyba wynika zawirowań wokół lokalizacji i nie było zamierzone. Do poprawy jest większe „urumowienie” i „ukaraibowanie” szarych betonowych ścian, ale to też z umiarem (pirackie flagi i skąpo ubrane panie to jednak będzie przeginka 😉 ). Można też pomyśleć nad delikatnym umuzycznieniem festiwalu. Jakieś delikatne calypso czy reggae w tle będzie dobrym pomysłem. Można też zaprosić jakichś muzyków.

Pozostaje nam tylko liczyć, że za rok esencja i poziom będą zachowane, niedociągnięcia wyeliminowane, a całość trochę podkolorowana.

Do zobaczenia na Show Rum Warsaw 2020!

Aleksander Tiepłow

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.