Destylarnia Glenlivet wypuściła w ciągu ostatnich kilku lat dwie tajemnicze edycje, Alpha oraz Cipher. Charakteryzowały się one tym, że nie podano żadnych informacji poza (wymaganym przez prawo) poziomem alkoholu. Właśnie ukazała się trzecia – Glenlivet Code. Sprawdźmy jak się prezentuje, a także zapraszamy na relację z oficjalnej premiery.
Glenlivet Code jest już trzecią whisky charakterystycznej, tajemniczej linii destylarni. Pilotażową edycją z tej serii, była wersja Alpha, wydana w 2013 roku w ilości 3 350 sztuk. Narobiła ona wśród fanów single malt sporo szumu, za sprawą tego, że producent nie podał żadnych informacji ponad te wymagane przez prawo. Wiadomo więc jedynie było, że jest to whisky z Glenlivet i że zawiera 50% alkoholu. Jakby tego było mało, whisky była sprzedawana w czarnych, matowych butelkach, żeby konsument nie mógł zobaczyć nawet koloru trunku. Po dużym medialnym sukcesie Alphy, postanowiono pójść za ciosem i wydać drugą edycję – Cipher. Po poprzedniku wiadomo już było, że można spodziewać się sukcesu, także na rynek puszczona została 10 razy potężniejsza partia whisky – Ciphera wydano w 33 tysiącach butelek. Ponownie butelka była matowo czarna i nie wiadomo było nic, poza poziomem alkoholu (tu nieco niższym, 48%). W 2018 postanowiono wydać kolejną edycję, której przyjrzymy się dzisiaj.
Polska premiera Glenlivet Code odbyła się 26 czerwca 2018 w studio eventowym Pół na Pół, zlokalizowanym w forcie Mokotów. Mieliśmy przyjemność na niej gościć i miło nam, że zostaliśmy zaproszeni przez organizatora, grupę Pernod Ricard. Dawne fortowe wnętrza, jakkolwiek to zabrzmi, sprawiły kameralne, przytulne wrażenie.
Na początek część oficjalna – ambasadorzy Pernod Ricard przedstawiają plan spotkania. Z lewej strony stoi znany kucharz, Karol Okrasa – dzisiejszy szef kuchni, a także autor receptur wszystkich podanych potraw.
Zanim wjedzie gwiazda wieczoru, goście mają sposobność zaznajomienia się z trzema podstawowymi edycjami Glenliveta. Po kolei więc są to: Glenlivet Founder’s Reserve, przywrócona jakiś czas temu do życia Glenlivet 12 letnia, oraz 15yo French oak. Generalnie podtrzymujemy wnioski wysunięte przy okazji jednego z naszych odcinków old vs new. Glenlivet FR jest whisky zdecydowanie młodą, o zapachu nawet przyjemnym, ale nie doganiającym go smaku. Wersja 12 letnia to klasyka i jako taka, wychodzi obronną ręką. Przyzwoita, nieinwazyjna whisky, bez degustacyjnych szczytów, ale dobra dla każdego początkującego fana single malt. A i zaawansowanych nie powinna parzyć w podniebienie. 15 latka finiszowana we francuskim dębie pozostawiła nas ze sprzecznymi opiniami. Dla Radka trochę zbyt pikantna przez ten świeży dąb a i przez to bardziej chamska, więc według niego ten finisz nie był w ogóle potrzebny. Dla mnie pieprzność nie była jakoś bardzo przeszkadzająca i bardziej skupiłem się innych nutach które ta whisky przedstawia. Uważam że jest to whisky niewyrywająca z butów, ale w dzisiejszych czasach uczciwa w swoim przedziale cenowym i wiekowym.
Zamysłem było, aby całe spotkanie odbyło się w formie warsztatów food pairingowych. Do każdej whisky miała być dobrana odpowiednia potrawa. I tak, do Founder’s Reserve była podana rybka, a do kolejnych Glenlivetów różne rodzaje wolno pieczonych mięs. Całość była podana w formie fine dining, a więc niewielkie porcje, wysoka jakość wszystkiego, a także mnóstwo wyszukanych dodatków. Lody selerowe, pomidorowy tatar, puree groszkowo-sezamowe, kuskus z muśnięciem limonki i dużo innych subtelności, których wymienienia się nie podejmuję. Do tego kleksy z różnych fantazyjnych sosów, które dopełniały wrażenia. I choć fanami łączenia whisky z jedzeniem nie jesteśmy, to doceniamy taką „Ą, Ę” kuchnię. No i trzeba przyznać, że było bardzo smacznie.
Po pierwszych, podstawowych whisky i kilku daniach, czas na gwóźdź programu. Oficjalna premiera Glenlivet Code. Ambasador marki, Dariusz Fabrykiewicz wyjmuje z tajemniczej, dymiącej skrzyni nowego Glenliveta…
… który następnie polewany jest w takie eleganckie, czarne, matowe kieliszki. Nie ma przeproś, skoro nie widać koloru w butelce, to ma on także być niewidoczny w szkle.
Podano potrawę w której zamysłem był czarny kolor, dopasowany do premierowej whisky. Mamy więc do mięsa (między innymi) czarne marchewki, czarny czosnek, kleksy czarnego sosu…
Jedzenie jedzeniem, ale przyszliśmy tu napić się premierowej whisky. Próbujemy…
Glenlivet Code, NAS, 48%
Nos: Zapach bardzo rześki i owocowy. Nie ma tutaj jabłkowości i trawiastości charakterystycznej dla młodych whisky. Bardzo soczysta i aromatyczna. Nektarynki, brzoskwinie, ananas, puszkowana mieszanka sałatkowa. Dalej słód, syrop cukrowy, wanilia. W tle akcenty gruszkowe zdradzające jednak młodość. Ogólnie jest dobrze.
Smak: soczyste jasne owoce, wanilina, kwiaty, trochę egzotyki: liczi, papaja; trochę delikatnych słodowych akcentów w typie rogaliki, delikatne ciasto drożdżowe. Po chwili daje jednak o sobie znać młodość, szorstkość i większa moc. Gorzkie drewno, wióry, migdały. Do tego alkohol. Nie jest to spirol, ale po prostu młoda whisky, która jeszcze nie do końca się uleżała.
Finisz: słodowy, pikantny, owocowy.
Wnioski: obaj mieliśmy dokładnie to samo pierwsze wrażenie: „Glenlivet Founder’s Reserve w CS”. Lekki, rześki, ale bardzo soczysty owocowy aromat nawet się broni i może się podobać. Smak na wejściu całkiem poprawny, też owocowy, dość pełny, przyjemny, ale z czasem po prostu wychodzi szorstkość, młodość i nieułożony alkohol.
Ocena: Radek – 3,5/10; Aleksander – 4/10
Potem wjechały jeszcze starsze edycje dzisiejszej marki – Glenlivet 18yo, oraz 21yo Archive. Wersja 18 letnia już przyjemnie i wyraźnie starsza, tu już można posiedzieć i pokontemplować tę whisky. 21yo jeszcze nieco bardziej skomplikowana, ale to łagodność smaku jest tym, co wyróżnia tego single malta, bo jest ona wręcz rumowa. Do tego pojawia się pewien wpływ beczek po sherry. Szkoda że nie ma kilku procent więcej, ale i tak jest dobrze.
Do nich podany był deser (zdjęcie wyżej) – czekoladowy batonik z tartą, prażoną cebulą i przyprawą curry (sam w sobie wprost obrzydliwy, ale w połączeniu z whisky stawał się smaczny!; do dzisiaj się dziwię jak tego dokonano), creme brulee na twarogu z truskawkami i jakaś fikuśna wariacja na temat bezy.
Na koniec jeszcze zaproponowano coś znanego jako escape room. Oczywiście tutaj to tylko namiastka prawdziwego escape roomu, ale to i tak bardzo fajna zabawa. W skrócie chodzi o to, aby mając na początku jedynie strzępki informacji, przejść przez wszystkie zamki, kłódki i łamigłówki i finalnie odczytać – lub jak w tym przypadku odsłuchać – kod do ostatniej kłódki. Na tej imprezie, gdy zamek na metalowym neseserze puścił, każdy z uczestników otrzymywał oficjalną miniaturkę Glenlivet Code, a także ten piękny, matowy kieliszek.
Dziękujemy Pernod Ricard za zaproszenie, Karolowi Okrasie wraz z zespołem za nakarmienie nas, a Marinowi Oliva Soto za udostępnienie fotografii.