Miało być teraz więcej dobrej whisky, więc będzie. Dziś weźmiemy na warsztat destylarnię Glengoyne, a konkretnie skupimy się na oficjalnych edycjach single cask z beczek po sherry, a także na kilku edycjach od Malts of Scotland, w tym podobno dobrego dla tego zakładu rocznika 1972.
O samej destylarni Glengoyne będzie więcej przy opisie jakiejś jednej, konkretnej butelki z niej pochodzącej, dziś skupimy się na wypuszczanych do jeszcze całkiem niedawna wersjach z pojedynczych beczek w wersji oficjalnej, a także kilku edycjom zaprezentowanym przez niemieckiego dystrybutora niezależnego Malts of Scotland. Wydane przez MoS beczki z rocznika 1972 cieszą się fenomenalną reputacją, dlatego jestem ich bardzo ciekaw. Sporo młodsze edycje oficjalne także powinny bardzo miło zaskoczyć – już po kolorze widać, że grane tu były aktywne beczki po sherry. Kolejną ciekawą rzeczą do sprawdzenia jest jak poszczególne rodzaje sherry wpłynęły na whisky. Na pewno mamy tu beczki po Amontillado i Pedro Ximenez, a w dodatku jedna whisky jest sporo jaśniejsza niż pozostałe – a więc zapewne jakieś fino/manzanilla, lub kolejny refill. Ciekaw jestem, czy z poziomu whisky będzie się dało wyczuć charakterystykę poszczególnych typów sherry. Skoro jest tak dobrze, to gdzie tkwi haczyk? Destylarnia Glengoyne odstąpiła niestety jakiś czas temu od wydawania edycji jednobeczkowych, a co za tym idzie te, lub podobne do nich whisky będzie dostać coraz trudniej. W związku z tym ich cena zdecydowanie nie należy do najniższych. 250€ za ciemnego, szeroko i dobrze ocenionego, jednobeczkowego Glengoyne OB należy uważać za cenę niezłą. W przypadku MoS 1972, aby uzyskać obecną średnią wartość rynkową, powyższą cenę należy pomnożyć przez 2 (bourbon BA), lub przez 4 (sherry BA).
Na rozbieg stara wersja OB 21yo. Notki nie robię, bo jeszcze zrobimy z nią old vs new. Za jakiś czas.
Glengoyne 1972 Malts of Scotland #15037, 43yo, 45,2%
Nos – jak to śpiewał Mieczysław Fogg „Kiedy znów zakwitną białe bzy…”. Oj w tej whisky zakwitły. Okazały bukiet białych, dojrzałych kwiatów. Konwalie, bzy, wiśnie, akacje. Nalewka z bzu. Po chwili w całą tę harmonię wkrada się delikatny niuans acetonu, rozpuszczalnika. Dalej wchodzą jakieś cukierki, syrop cukrowy, a w końcu akcent miodowy. Z czasem łagodnie, by po chwili zdominować cały aromat. Cukry w międzyczasie wycofują się, by ustąpić miejsca pojedynkowi miód vs aceton, do którego z czasem podłącza się drewno. W jeszcze późniejszym akcie pojawia się dość pospolity zapach gotowanych jabłek, ale też znacznie bardziej unikatowe sole do kąpieli i śródziemnomorska roślinność wyżynna. Przejrzewające banany, liczi, może nawet marakuja.
Smak – drewniana eksplozja, której towarzyszy eksplozja owocowa. Znowu liczi, kiwi, grejpfrut, czerwone pomarańcze, a to wszystko subtelnie liźnięte miodem i podbudowane jego kremową fakturą. Dość potężnie zbudowana goryczka gra tu pod koniec pierwsze skrzypce. Znowu te enigmatyczne akcenty przywołujące mi z jakichś powodów klimaty śródziemnomorskie, które to najmocniej czułem w pewnej Glenrothes.
Finisz – mokre drewno, nutka zielona, pod koniec wraca gorycz orzechów włoskich. Finisz dość długi, bardzo wysuszający, choć nie powalający intensywnością, ani zmiennością.
Wnioski – tak, to jedna z tych whisky, które udowadniają, że beczka po burbonie nie musi rodzić sztampowego single malta. Rozwija się, ewoluuje, ujawnia akcenty spotykane w szkockich whisky tak rzadko, że jakikolwiek pośpiech jest tu kategorycznie wykluczony. Malt do kontemplowania przez długie godziny. Whisky wybitna? Nie. Ale bardzo, bardzo wybitności bliska.
Ocena – 7,5/10
Glengoyne 1972 Malts of Scotland #12044, 40yo, 55,5%
Nos – cóż… W pierwszym nosie w ogóle nie czuć jej wieku, a zapach jest właściwie tożsamy z młodymi, lekkimi sherrówkami, typu starsze Abunadh. Dziwne to bardzo. Dopiero z czasem, bardzo ociężale, zaczyna ewoluować. Nagle pojawia się ciężar, oleistość, korki, drewno sandałowe, pieprzne przyprawy. Gdzieś tam malinowe marmolady, skóry, kosodrzewina, ale strasznie to jakieś takie schowane. Bardziej pomiażdżone truskawy, cukier demerara, puchate pankejki z bitą śmietaną i oblane truskawkowym syropem, bakalie. Sam nie wiem. Spodziewałem się bezkompromisowego jebnięcia najciemniejszym z możliwych sherry, a tymczasem jest raczej łagodnie.
Smak – w smaku to samo. Dominują truskawki, trochę malin, żelki miśki, akcenty zielone. No wypisz wymaluj abunadh na sterydach. Smak jest jednak baaardzo długi. Dopiero teraz zaczynam rozumieć w czym tkwi siła tej whisky. Smak właściwie nie ma końca. Trochę skór się pojawia pod koniec, jakiejś zmokłej ziemi, lasu po obfitym deszczu, gorzkich czekolad, znakomitych rumów. Kontruje to słodka wanilia, co ciekawe, jakby żywcem wyjęta z burbonu, oraz czerwone owoce ze swoją kwaskowością.
Finisz – kwaskowe akcenty sherry. Bardzo intensywne sherry, aż czuć tę soczystość i pxowe cukry. Kadzidła, suszone daktyle, pieprz, nuta dymu, rodzynki, figi.
Wnioski – sam nie wiem, mam problem z tą whisky. Z pewnością jest wielka, choć te żelkowo-truskawkowe motywy przywołują mi jednoznacznie skojarzenia z młodymi, nastoletnimi najwyżej sherrówkami i to nie tymi najlepszymi. Ponadto jest bardzo mocno naładowana smakiem na początku, ale później – mimo że smak ów nie ma końca – to jest on za mało konkretny. Jednakże wiem, że dla tej whisky sypały się powszechnie dziewiątki i dziesiątki, więc uznajmy po prostu, że to nie mój styl.
Ocena – 7,5/10
Glengoyne 1987 Single Cask #357, 19yo, 46%
Nos – oczy nie kłamią, nie jest to najciemniejsza whisky. Aromat tylko to potwierdza. Na pierwszym planie mamy przejrzewające jabłka, sporo wosku, miodów. Na drugim planie majaczy chrust leśny, spalone letnim słońcem bierwiona. Akcent medyczno-mentolowo-miętowy z jednej strony, a z drugiej mieszanka pikantniejszych przypraw – kurkuma, kolendra, cynamon. Butwiejąca, sucha kora odkleja się od martwego drzewa. Może gdzieś tam ulotny niuans mango, lub czegoś podobnie tropikalnego. Całość jednak bardzo zwiewna, delikatna, przyjemna, lecz wybitnie nieporywająca. Z czasem bardziej perfumowany profil.
Smak – w smaku pojawia się już więcej złożoności, choć samo wejście jest podobnie nudne. Dopiero z czasem whisky rozwija się, tańczy, objawia kolejne warstwy. Miseczka bakalii, głównie chyba orzechy włoskie i to ze swoją gorzką skórką. Jakieś motywy wanilinowe pojawiają się tu i ówdzie. Ponownie spalone letnim słońcem drewno. Sherry objawia się jedynie poprzez delikatne, kwaskowe niuanse suszonych, czerwonych owoców (żurawina? porzeczka?).
Finisz – głównie drewniana gorycz, z czasem mieszająca się z kakao i stonowaną pieprznością. Jakieś takie nuty znajome z biologicznych sherry też na koniec wyłażą.
Wnioski – Jak na obniżoną moc, złożoność i długość smaku są imponujące. Z drugiej strony, ta whisky jest jakaś taka strasznie bezjajeczna, nie wyróżnia się, ani nie zapada w pamięć absolutnie niczym. Jest bardzo smaczna, ale po prostu, no… nudna.
Ocena – 5/10
Glengoyne 1990 Amontillado Cask #1523, 17yo, 56,3%
Nos – mimo, że od razu czuć, że nie jest to jakaś pradawna whisky, to jest tu to co tygrysy lubią najbardziej – dużo sherry. Dojrzałe truskawki, borówki, jagody, jeżyny, a to wszystko podane z bitą śmietaną. Jakieś skóry, octy balsamiczne, stare książki, V.O.R.Sy…
Smak – bardzo gruba na wejściu, nastawiona wybitnie na sherry. Owoce leśne, podbite jeszcze przez kwaśność samego sherry dominują, choć balans zapewniają czekolady, trufle, drewno, delikatna gorycz, daktyle, figi. Jakoś kosmicznie się nie rozwija, ale intensywność smaku i tak zapewnia moc wrażeń.
Finisz – bardzo długi, bardzo intensywny. Od początku do końca, dominuje tu sherry. Gorzka czekolada, galaretki w czekoladzie, marmolady z leśnych owoców.
Wnioski – siła tej whisky tkwi w jej bezkompromisowości. O samym profilu alkoholu nie za wiele można powiedzieć, bo został całkowicie zdominowany przez beczkę. Nie ma tu co prawda takiej złożoności i tylu niuansów co w starych MoS’ach; dostajemy wszystko od razu, skoncentrowane, zwarte. Fani sherry – w tym niżej podpisany – nie będą jednak narzekać.
Ocena – 7/10
Glengoyne 1992 Single Cask #2070 for Charles Hofer SA, 20yo, 51,0%
Nos – też wyczuwalnie sherry, choć nie ma co porównywać, jej intensywność jest tu w o wiele normalniejszych ramach niż u poprzedniczki 😉 Na pierwszym planie mamy tu rodzynki, daktyle, figi. Niestety też wyczuwalna jest alkoholowość. Syrop na kaszel, marmoladka malinowa, gotowany ryż, andruty.
Smak – o wiele słodszy profil niż poprzedniej. Dominują dojrzałe owoce z czekoladą. Coś jakby jagodowe ciastka Delicje. Może malinowe, lub jeżynowe, ale wiadomo o co chodzi. Motywy jogurtowo-waniliowe, w tle jakieś śliwki, drewno, także sporo pieprzu. Z czasem profil staje się bardziej klasyczny, wytrawnieje. Niestety towarzyszy mu też – nie jakoś bardzo upierdliwa – ale jednak, nuta alkoholowa.
Finisz – pikantny, leniwie skręcający w stronę cukierkowej owocowości, czekolady, drewnianej goryczy.
Wnioski – kurczę, gdyby nie ta wyczuwalna, drażniąca alkoholowość w zapachu i smaku, byłaby bardzo dobra whisky. A tak, trzeba punkt w dół ściągnąć.
Ocena – 5,5/10
Glengoyne 1993 Single Cask #876, 14yo, 57,9%
Nos – deserowy jak na PX przystało. Słodkie naleśniki z jeżynową marmoladą, wiórki z gorzkiej czekolady, lody malaga, mocna herbata, oczywiście sherry. Nie powala ani złożonością, ani intensywnością, natomiast gładkość i deserowy charakter w żadnym wypadku nie mogą pozostać niedocenione.
Smak – sherry. Dużo. Ciemnej. Lubię. Ta wariacja cokolwiek dość jeszcze młodej, sherrowej Glengoyne, przyrównana do wersji 1990, jest przede wszystkim grzeczniejsza. Nie atakuje tak podniebienia, nie rozbłyska tak nagle, lecz harmonijnie ukazuje swoje szlachetne, deserowe oblicze. Dużo gorzkiej czekolady, sporo drewna, słodyczy i kontrującej to goryczy. Jakieś nuty roślinne w tle.
Finisz – ziarna kakaowca, drewniana gorycz, orzechy laskowe, sherry (choć nie wskazuje jednoznacznie na PX), laski wanilii.
Wnioski – pięknie dojrzała whisky i to w wieku zaledwie 14 lat. Pijało się bardziej surowe 25 latki. Nie aż w takim stopniu jak beczka z 1990, ale ta też, nie da się ukryć, nastawiona jest jednotorowo na beczkę po sherry, co de facto robi tę whisky.
Ocena – 6/10
Glengoyne 1995 Single Cask #2093, 15yo, 57,2%
Nos – jest jakaś dziwna grappowo-koniakowa nuta. Dopiero po chwili jest jakieś sherry, może oloroso, jakieś lakiery, jakaś czekoladka. Bardzo typowy profil z kompletnie atypową jedną nutą. Intrygujące…
Smak – oj dziwna. Nie mam pojęcia co to była za beczka, ale tu też od razu pojawia się ta charakterystyczna nuta gronowa i to zdecydowanie skręcająca w stronę grappy, której nie lubię. Walczy z tym bardzo smakowity profil ukazujący się pod postacią soczystego sherry, waniliny, lakierów, leśnych, ciemnych owoców, czekolady.
Finisz – koniak, przekładane masą kakaową wafle, wiśniowy dżem, sherry bardzo biologiczna.
Wnioski – z jednej strony dobra whisky, z drugiej jakaś taka pokraczna. Prostackie nuty grappy koegzystują z bardzo fajnym profilem klasycznej sherry-bomb. W sumie na swój perwersyjny sposób jest to nawet przyjemne. Więc niech będzie…
Ocena – 5/10
Glengoyne 1998 Single Cask #1995, 14yo, 57,5%
Nos – chyba znowu mamy sherrową whisky – kto by się spodziewał. Tym razem jednak, na prym wysuwają się owoce w wersji cukierkowej – a więc to, czego się czepiłem przy pradawnym Glengoyne od MoS. Landrynki truskawkowe, rozpuszczalna herbatka malinowa, szczypta cynamonu, imbir, wanilia. Z czasem trochę więcej dojrzałego sherry, tytoniu.
Smak – czuć te 14 lat. To znaczy, wyczuwalnym jest że jest to whisky już nie bardzo młoda, ale jeszcze nie pełnoletnia 😉 owocowe żelki, herbatka rozpuszczalna i sztuczne owoce na wejściu, z czasem na szczęście objawia szlachetniejsze motywy: mocnej herbaty, dojrzałego oloroso, drewna, bakalii.
Finisz – sporo drewna, trochę ściągającej herbaty, ale też słodycz cukru trzcinowego, czekolada 90%. Nawet dość długo.
Wnioski – whisky dobra. Nie błyszczy w żadnym aspekcie, ale też nie ma się do czego przyczepić. Klasyczny profil, trochę jest tu młodości, a trochę dojrzałości. Jest solidna, jak na 14 letnią whisky z beczki po sherry.
Ocena – 5/10
Glengoyne 2000 Malts of Scotland #15012, 15yo, 52,9%
Nos – no cóż, chyba nie unikniemy degustacji bez ani jednej wpadki, a nie ukrywam, że na to po cichu dzisiaj liczyłem 😉 profil szmaciano-bimbrowo-grappowy zwiastuje wielką whisky. Lizaki za 20gr, trochę jakichś chemicznych nut owocowych.
Smak – trochę cienkiego ciałka tu jest, jakieś sherry też da się wyczuć, ale podobnie jak w zapachu, również i w smaku dominuje obrzydliwa szmata, bimbrowość. Gdyby nie to, byłoby całkiem znośnie, jest jakaś herbata, owocki. Chociaż nie, później dochodzą do głosu motywy żołądkowe. Może tu zakończmy.
Finisz – grappa, łodygi, bimber, zacier. Pycha.
Wnioski – no i coś mi musiało popsuć humor na koniec degustacji. Jak widać Glengoyne+beczka po sherry nie równa się przepis na sukces 😉
Ocena – 2,5/10
Wnioski
Zgodnie z przewidywaniami, degustacja na bardzo wysokim poziomie. Oficjalne edycje jednobeczkowe słusznie cieszą się wysoką renomą, choć tak prawdziwie wyśmienita była tylko wersja 1990 z beczki po amontillado. Na drugim miejscu postawiłbym rocznik 1993, z beczki po PX, który był w podobnym stopniu zdominowany przez sherry, lecz nie aż tak wybuchowy. Wersje od Malts of Scotland – spuśćmy zasłonę milczenia na najmłodszą – także okazały się znakomite. Sprostały oczekiwaniom ze względu na wiek, destylarnię, rocznik, choć wersja sherrowa – z uwagi na naprawdę powszechne, doskonałe recenzje – nieco zawiodła. Wciąż jest to fenomenalny single malt, ale jednak oczekiwałem whisky dziewiątkowej.
Bardzo fajne zestawienie – chętnie kupiłbym butelkę tej 14yo PX…