Dnia 30 marca 2019 odbył się pierwszy Silesian Whisky Fest, nowa inicjatywa na festiwalowej mapie Polski.
Za organizację festiwalu odpowiada Simon Says Whisky, który zrobił już powtarzany od kilku lat festiwal w Mikołowie (tu relacja z zeszłorocznej edycji). O kwestie organizatorskie możemy być zatem spokojni.
Festiwal rozpoczynający się o 10 i znajdujący się 300km od naszych domów wymusza wyjazd bladym świtem. Poza oczywistymi niedogodnościami typu niewyspanie, oferuje to jednak i pewne rozkosze, jak choćby możliwość obcowania z imprezowymi niedobitkami, wracającymi ze stołecznych klubów i barów. Bądź też sposobność degustowania whisky o 7 rano w naszym ukochanym PKP 😉
Na stację w Katowicach – mimo dołożenia przez przewoźnika wszelkich starań, by opóźnienie było jak największe – docieramy spóźnieni jedynie o pół godziny. Jeszcze tylko szybka kawka na dworcu, podjazd o jeden przystanek pociągiem regionalnym, oraz rześki spacerek z takimi atrakcjami jak przeprawa przez tory na dziko (bo przecież kto by projektował przejście przy samej stacji, trzeba je walnąć 300 metrów dalej, jak każe „100 lat planowania w Polsce”) i jesteśmy na miejscu.
Silesian Whisky Fest ulokowany został w budynkach dawnej Katowickiej Fabryki Porcelany. Ceglane, postindustrialne hale, zrewitalizowane przed kilkoma laty od razu przypomniały nam praskiego Konesera (zeszłoroczne WLW) i bardzo przypadły nam do gustu. Taka poprzemysłowa zabudowa, ze swoim nieco siermiężnym wnętrzem, pełna klimatycznych zaułków, idealnych na chwilowe wyciszenie się, to naszym zdaniem trafione miejsce na takie imprezy. Dobrze się tu czujemy i dobrze się nam tu pije. W sumie warszawska Forteca, którą rokrocznie anektuje M&P na swój Salon, też ma coś z tego postindustrialnego klimatu.
W fabryce porcelany, poza terenem udostępnianym na różne imprezy, na którym akurat odbywał się nasz festiwal, zlokalizowane są sklepy, knajpy, bistra, firmy. Dokładnie tak jak w kilku podobnych temu miejscu lokacjach, które znamy z Warszawy. Słuszna to koncepcja, po co tak urokliwa zabudowa ma się marnować.
Wracając jednak do festiwalu. Silesian Whisky Fest odbywał się w dwóch większych salach, oraz kilku mniejszych. Stoiska rozlokowano pod ścianami, tak że nie tworzyły się zatory. W głównych pomieszczeniach umiejscowiono większość stoisk z whisky, a w mniejszych – koktajle, kraftowe oliwy, nawet piwo się znalazło. W jednej z sal przewidziano miejsce na bardzo fajną strefę relaksu – na antresoli, z leżaczkami i bez wystawców (poza koktajlowym Bulleitem) a więc i bez ścisku. Cygara w znacznej większości wypchnięto na dwór i to na sporą odległość od wejścia na festiwal. Bardzo słusznie. Ogółem, od strony organizacyjnej nie mieliśmy się do czego przyczepić.
Minusy? Dolatujący czasem do mniejszej sali aromat jedzenia? Czy może aromat który go zastąpił – mdłej waniliny ze świecy zapachowej którą postanowiono odpalić na stoisku Domu Whisky? Serio, kto odpala świece zapachowe na festiwalu whisky? A no i gówniana smycz, niespełniająca swojej podstawowej roli, a więc trzymania kieliszka w pionie. Dobry kieliszek z Krosna jest już na szczęście szeroko rozpowszechnionym standardem na polskich festiwalach.
Powyższe to drobne mankamenty do ewentualnej prostej poprawy, natomiast niepokoi nas co innego. Coś co nie jest przywarą dla Silesian Whisky Fest samego w sobie, bowiem zauważamy to od mniej więcej roku na coraz większej ilości festiwali i co z każdą kolejną edycją mamy wrażenie przybiera coraz bardziej groteskowy charakter. Za wstęp na imprezę typu festiwal whisky płaci się w naszym pięknym kraju około 100zł (tak, wiemy, my przeważnie wchodzimy za darmo). O ile te 2-3 lata temu każdy wystawca oferował przynajmniej kilka edycji do spróbowania w cenie biletu, tak teraz na większości stoisk nie uświadczymy nic ponad podstawowego blenda, czy najpodlejszego w ofercie NAS’a. I o ile nie chcemy się tu czepiać wystawców którzy wystawiają faktyczne perełki, wyszukują je i wyłuskują na aukcjach, tak ogromny koncern taksujący dodatkowo za flaszkę, która w sklepie zdarza się za mniej niż 80zł napawa pewnym niesmakiem. Można nawet zacząć wskazywać paluchem – ot choćby Glenlivet 12, który załapał się na zdjęcie powyżej i którego cena stała się przyczynkiem do naszej wewnętrznej ożywionej dyskusji. 15zł za 20ml, daje 30zł za 40ml, czyli drożej niż w knajpie w Warszawie, gdzie nie trzeba płacić stówki za wstęp. Dziękujemy, postoimy.
Przejdźmy jednak do samej whisky, bo nie tylko nie spróbowaliśmy drogiego Glenliveta 12, ale za to spróbowaliśmy wielu innych fajnych rzeczy. Na śniadanie zdecydowaliśmy się przetestować nową Glenmorangie Allta – edycja ma w jakiś sposób być poświęcona drożdżom fermentującym brzeczkę przed destylacją. Pomysł oryginalny. Jak wykonanie? Głównie akcenty new-makowe, zielono patykowe. Dużo gorzkiego drewna, nut bimbrowych, pieprznych. Młodo, ale łagodnie. Z czasem akcenty chlebowe, to pewnie ma być hołd dla tych drożdży. Pomysł na pewno bardzo ciekawy, ale szczerze mówiąc nie chcielibyśmy tej whisky pijać codziennie. (2,5-3/10). Krótki przegląd nieznanych dotąd whisky od Godron & Macphail przyniósł odkrycie w postaci smacznej Glenburgie z 1995. Dobre, gęste, staroszkolne sherry, fajne likierowe klimaty (5/10). Młodszy Strathmill 2004 zgodnie z przewidywaniami okazał się miłym, klasycznym burbonowcem. Nie wyróżnia się, ale smakuje (4/10). Jeszcze młodsza Bunnahabhain 2009 (beczki 337-338) była wyraźnie młoda i ostra, z nutami toffi i malinowej herbaty rozpuszczalnej (4/10). Na Silesian Whisky Fest miała miejsce premiera nowego polskiego niezależnego dystrybutora, The Finest Malts, związanego ze sklepem Scotland Yard (który zresztą jest ulokowany w fabryce porcelany). Zaprezentowano trzy edycje: Single Speyside 1994 (prażone jabłka, wypieki, trochę burbona, nieco za duża pikantność – 4/10), Invergordon 1972 (łagodny, burbonowy, także z tą rumową nutą właściwą bardzo starym grainom – 5/10), oraz Caol Ila 2007 (młody torf prosto w ryj 😉 , trochę masełka, burbona, mnóstwo pieprzu – 3,5/10).
Z głośnej ostatnio serii Game of Thrones próbowaliśmy już ze dwie edycje, przyszła pora na trzecią. Oban GoT zaczyna się nieźle; grubo, słodko, ale jednak czuć że młódka (3/10). Ostatnio bardzo lubimy oficjalne wypusty z destylarni Tamdhu, więc bardzo miło przyjęliśmy pojawienie się wersji 15 letniej. Nie kontynuuje ona jednak łagodnej, kremowej sherrowości młodszych edycji; jest mięsna siareczka, dość ostro i agresywnie, słodko i owocowo. Pojawiają się skojarzenia z Mortlachem 16 Flora & Fauna. Dobre, jeśli ktoś lubi tego typu sherry. Naciągane (4/10). Nowy Glengoyne Legacy niestety nie przypadł nam do gustu, głównie przez zbytnią agresywność (2/10).
Ciepło witamy nowości od Loży Dżentelmenów. A jako miłośnicy dziwacznych eksperymentów szczególnie zaintrygowały nas dwa wydania whisky… czechosłowackich. Nie oznacza to bynajmniej, że te whisky mają po 30 lat i pochodzą sprzed aksamitnego rozwodu. Jedna z nich to kupaż whisky czeskich i słowackich. Druga to 5 letni czeski single malt. Kupaż nawet ciekawy, przyjemny, z wyraźną burbonową nutą Nestville’a. (2,5/10). Old Barrey single malt to już niestety mocne acetony, motywy farbiarskie, ale też marcepany, rogale marcińskie. Przechodząc do bardziej klasycznych wypustów – Highland Park 2007: ewidentnie niestary, ale nie ma nic złego. Nie wali wódą, bimbrem, ani patykami. Jest wrzos, lekki torf, do tego miodek i burbon; znać że to HP. Uczciwe, smaczne, choć nie dzieje się dużo (4,5/10). Glen Moray 2004 z beczki po Chardonnay był mocno winny, trochę jakby oloroso, ale jednak nie. Wanilina, cukier demerara, trochę nut kwaśnych idących nawet może w stronę sauerkrauta, madeira. W smaku suchy i jednocześnie słodki; migdały, umami, karmelizowane orzechy, ozon, wyraźny pazurek wytrawnego wina. Na początku dziwnie, potem człowiek chce więcej (5/10).
Najwięcej czasu spędziliśmy chyba przy stoisku Whiskyteam. W końcu chłopaki nie wystawiają się na wielu festiwalach, a ponadto lwia część prezentowanych przez nich butelek pozostaje dla nas nieznana. Jako pierwsza do kieliszka wjechała Stone Circle, a więc 10 letnia Glenallachie. Wyraźne liście porzeczek, nuty winne, może nawet czekoladowe; ciekawy przedstawiciel stylu dark bourbon (4,5/10). Dalej ciekawostka w postaci młodziutkiego single caska z Tasmanii – Sullivans Cove: nuty grappy, sherry, acetonu; w smaku mięska, tytonie, ale też sporo pogonowych nut. Totalna egzotyka, zważywszy na fakt że ma to 2 lata. Nie podejmuję się oceny. Czas przenieść się w bardziej klasyczne klimaty, na przykład 21 letniego Bowmora od Hunter Laing, z serii Dramfoot. I okazało się to strzałem w dziesiątkę. Piękne nuty morskie, lekko torfowe, klasyczna klasyka, archetypiczny Bowmore wzbogacony piękną beczką po burbonie. (6,5/10). Highland Park z Whisky Embassy o bardzo wysokiej mocy 63,1% był jednak nieco zbyt ordynarny. Aromat piękny, mocne banany, masełko, diacetyl, ale smak już zbyt brutalny (3/10). Stara, 20 letnia Knockando była absolutnie zdominowana przez ten charakterystyczny aromat „starej butelki”. Szkło, metaliczność, mineralność, zwiewność, wodnistość. Niestety pod tym starym szkłem wszystko inne zostało przykryte. Spróbowaliśmy jeszcze starej podstawki Aberlour (bodaj z lat 70.) – wciąż żywą i owocową w zapachu, ale w smaku mocno papierową i wodnistą.
Narzekaliśmy na absurdalne ceny podstawek, serwowane nam zwłaszcza przez koncerny. Otóż tutaj mamy wyjątek. Brown Forman robi to dobrze. Zarówno Glendronacha, tak i Benriacha i Glenglassaugh w cenie biletu było kilka. A rzeczy takie jak pyszny Glendronach 18 były do skosztowania za symboliczne 5, czy 10zł. Single caski Benriacha bodaj za 10. I od nich zaczęliśmy. Benriach 2007 #7610 Peated Rum Cask od razu uderza estrowymi, przedgonowymi akcentami jamajskich rumów, co w połączeniu z torfem stanowi naprawdę niecodzienne połączenie. Czekoladki z benzyną, umiarkowana słodycz, opony, materace, dym i kiszone nietoperze. Ta whisky to takie nasze małe odkrycie imprezy (5,5/10). Druga beczka, #7722, również z rocznika 2007, również torfowa, ale virgin oak. Mieliśmy tu nuty liści porzeczki, geranium, nieco rybnych i nafty. Dużo torfu, dużo mocy, trochę tego przedgonowego, flamastrowego charakteru (4,5/10). Glenglassaugh Octaves #2 – wersja torfowa. Przyzwoity torfiaczek ze słodką bazą. Bez pytań (4/10).
Czas na blendy, malternatywy i dziwactwa. Takim dziwactwem okazała się whisky Millstone, wersja torfowa z beczki po pedro ximenez. Agresywna, prostacka, z nutami sparciałych materacy, opon i nawet wyraźnym echem słodkiego sherry (2,5-3/10). Spróbowaliśmy też nowego Chivas Regal XV. Finisz w beczce po koniaku przydaje trochę tej pikantności właściwej francuskiemu dębowi. Tak to po prostu niezły blend do żłopania. Niestety trochę alko na finiszu. (2.5/10). Do grappy zawsze podchodzimy z rezerwą. Na Silesian Whisky Fest zostaliśmy jednak poczęstowani pewną starą grappą, która nie okazała się podłą berbeluchą. Grappa Brunello Riserva była akacjowo-mentolowa, z motywami papierowymi, rodzynkowymi. Dla nas niecodzienne doświadczenie i choć fanami nie zostaniemy, to na pewno nie jest to alkohol do wylania. Piłbym w Alpach, po całym dniu szusowania. Wobec braku brandy, jeśli chodzi o malternatywy zwróciliśmy się ku rumom. Constellation Rum Orion dobrze wpisywał się we wczesny marcowy wieczór, bowiem ów gwiazdozbiór był pięknie widoczny nad nieboskłonem. Sam rum wpisuje się w ciekawy i coraz popularniejszy u nas typ wysokoekstraktowych przedgonowców. Nuty gumy, materaców, powietrza z kompresora, markerów, amalgamatu. Bardziej klasycznym podejściem wykazał się Foursquare, wraz z kolejnym wydanym rocznikiem, 2005. Na podobnie wysokim poziomie co 2004.
To tyle na dziś. Podsumowując, na Silesian Whisky Fest bawiliśmy się dobrze i uważamy go za imprezę udaną. Zresztą chyba nie tylko my, bo frekwencja, mimo że to dopiero pierwsza edycja, dopisała – zarówno ze strony gości, jak i wystawców. Dla nas, dodatkowym dużym plusem jest klimatyczne miejsce. Whisky wypiliśmy sporo, choć już powoli przychodzi ten czas, że na festiwalu więcej czasu spędzamy na rozmowach ze znajomymi i czytelnikami, niż na piciu i notowaniu. Mamy więc nadzieję, że pierwsza edycja nie będzie ostatnią i za rok znowu się zobaczymy w katowickiej fabryce porcelany.
„Kiszone nietoperze” wtf? Uwielbiam te Wasze doznania 😀
A to akurat nie wymyśliliśmy, tylko koledzy na forum TTOW rzucili takie określenie 😉 Wpisz sobie w google grafika „hampden distillery” te rumy właśnie tak smakują jak to wygląda na zdjęciach 😉